Jolanta Maria Kaleta

OBCA CYWILIZACJA WE WROCŁAWIU

Mottem thrillera „Obcy w antykwariacie” autorstwa Jolanty Marii Kalety jest fragment  wypowiedzi pułkownika Ryszarda Grundmanna, który wspomina swoje spotkanie z bardzo tajemniczym obiektem latającym przed 50 latu. Daje to Czytelnikowi do zrozumienia, że choć wydarzenia rozgrywają się w 2013 roku, we Wrocławiu, to jednak jest to powieść science fiction i możemy spodziewać się spotkania z obcą cywilizacją. Bohater tej powieści, Maksymilian Radwan, dziedziczy po stryju, zmarłym w niewyjaśnionych okolicznościach, antykwariat „Pod Złotą Gwiazdą” mieszczący się w rynku, w samym sercu Wrocławia. Wkrótce do antykwariatu zaczynają zaglądać mocno podejrzani osobnicy, a jeden z nich usiłuje Maksa zastrzelić. Nawet zatrudniona na umowę-zlecenie pracownica, Ada Majska, choć wzbudza w Radwanie typowo męskie zainteresowanie, to jednak Maks szybko zauważa, że dziewczyna skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Niestety, poproszony o pomoc, zaprzyjaźniony komisarz policji, Paweł Hanicki, nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć szybko następujących po sobie, dziwnych zdarzeń. Kiedy osobą Radwana i jego antykwariatem zainteresuje się jednostka wojskowa, której działania objęte są klauzulą najwyższej tajności, sprawy jeszcze bardziej skomplikują się, a jego życiu zagrozi śmiertelne niebezpieczeństwa.

 

 

Fragment powieści

Kawalkada samochodów prowadzona przez Rosomaka z oficerami na pokładzie, ruszyła przez pogrążoną we śnie willową dzielnicę miasta w stronę wałów przeciwpowodziowych. Z trudem przepychali się wąskimi uliczkami, przy których pyszniły się rezydencje zamożnych mieszkańców Wrocławia. Po kilku minutach jazdy pokonali wał, zjechali na porośniętą młodą, gęstą trawą łąkę i zajęli z góry upatrzone pozycje. Od szeroko rozlanej Odry ciągnął wilgotny chłód i niezbyt przyjemna woń błota i szuwarów. Delikatny wietrzyk tajemniczo szumiał w tatarakach porastających brzegi rzeki. Jakaś zbudzona ze snu dzika kaczka rozkwakała się w sitowiu, lecz po chwili zawarła dziób i znowu zaległa cisza. Żołnierze w milczeniu, z twarzami usmarowanymi na czarno, w mundurach polowych w tak zwaną panterkę, w hełmach na głowach wysypali się z pojazdów. Z lornetkami przy oczach obserwowali lecący, zdawałoby się wprost na nich, świecący punkt, rosnący z sekundy na sekundę. Jaśniał zimnym, srebrzystym blaskiem niczym tajemnicza Gwiazda Betlejemska przed dwoma tysiącami lat. Zbliżając się do miejsca lądowania, wytracał prędkość, a wraz z nią intensywność poświaty. Zarówno oficerów jak i żołnierzy zaskoczyła kompletna cisza, brak jakichkolwiek dźwięków silników, zazwyczaj ryczących na wysokich obrotach, jak to ma miejsce w przypadku ziemskich pojazdów latających. Widocznie na tym polegała owa wyższość tej cywilizacji. W końcu to oni przybywali na Ziemię, a nie odwrotnie.

        Major Kwiatkowski z surowym wyrazem na swojej kanciastej, gładko wygolonej twarzy, warknął do żołnierzy stojących z rozdziawionymi gębami:

        - Kryć się! Kurwa…

   Momentalnie przypadli opancerzonych ścian Rosomaków, których pokryte maskującymi barwami blachy zlewały się z okolicznymi krzakami, drzewami i zagajnikami. Rozłożyli się plackiem na wilgotnej od rosy trawie, z bronią gotową do strzału, z szeroko rozsuniętymi nogami. W ciemnościach błyskały jedynie białka ich oczu. Major stojąc w rozkroku, tuż obok swoich podwładnych, jeszcze raz przytknął lornetkę do oczu i obserwował szybko zbliżający się punkt. Jaśniał na czarnym tle nieba dziwną, błękitną poświatą. Kształtu na razie nie mógł rozeznać. Tajemniczy pojazd zbliżał się z ogromną prędkością, wirując wokół swojej osi. Nagle wystrzelił z niego snop światła, pomknął w dół i oświetlił przeciwległy brzeg. Major zesztywniał. Gwałtownie uregulował ostrość i wlepił wzrok w rosnący z minuty na minutę jasny kształt. Sprężył się jak do skoku. Do bólu zacisnął szczęki, mało nie popękało mu szkliwo na zębach. Po chwili dramatycznym, trochę teatralnym gestem opuścił ręce wzdłuż tułowia.

        - Kurwa mać… – warknął pod nosem. – Zdaje się, że wyląduje na drugim brzegu…

        Kapitan Frendly, w maskującym, polowym mundurze, niewidoczny niczym kameleon na tle plamistego Rosomaka, błyskawicznie spojrzał w lornetkę i zastygł w bezruchu. Mięśnie jego szerokiej jak u konia żuchwy pracowały zawzięcie, jak to zwykle miało miejsce w sytuacjach stresowych. Szparko przerzucał gumę do żucia z jednej strony ust na drugą. Gapił się w ten snop światła wypuszczony z pozaziemskiego pojazdu, jakby chciał go zahipnotyzować, aby wylądował tam, gdzie on, oficer najnowocześniejszej armii świata, sobie życzył. Shit… - wymamrotał pod nosem. Po kilku sekundach namysłu podjął decyzję.

       - Na drugi brzeg! – rzucił rozkaz w stronę żołnierzy rozłożonych pod osłoną Rosomaków… – Go, go, go! – Wrzeszczał, przebierając w miejscu nogami.

       - Panie kapitanie! – zawołał dowodzący oddziałem sierżant Pokrowski, zrywając się na równe nogi i prężąc służbiście przed oficerem. Wraz z nim, z ziemi poderwali się żołnierze, spoglądając nieco zagubionym wzrokiem na amerykańskiego oficera. – Rosomaki to nie amfibie!

        Major Kwiatkowski natychmiast opanował sytuację.

       - Lądem, durniu! Lądem! – wrzasnął na całe gardło i poprawił nerwowym ruchem ściągacz pod szyją. – Przez Most Grunwaldzki, do kurwy nędzy!

       

        

Czytelników zainteresowanych tymi zagadkowymi wydarzeniami, które rozegrały się niedawno we Wrocławiu zapraszam do lektury mojej nowej powieści „Obcy w antykwariacie”

 

Od 2 do 10000 znaków