OPERACJA KUSTOSZ
Jest rok 1989. W Polsce rozpoczynają się obrady Okrągłego Stołu. Podobnie jak większość społeczeństwa, Marina Borowska, młoda pracownica wrocławskiego archiwum, wiąże z tym wydarzeniem duże nadzieje. Jednakże dla wieloletniego pracownika Służby Bezpieczeństwa we Wrocławiu, Zbyszka Kwiecińskiego, oznaczają one utratę nie tylko intratnej posady, lecz także niczym nieograniczonej władzy. Postanawia wykorzystać dokumenty zawarte w teczkach ściśle tajnej operacji o kryptonimie ‘Kustosz’ i na własną rękę sięgnąć po nieodnalezione do tej pory, a zrabowane i ukryte przez uciekających w 1945 roku hitlerowców, cenne dzieła sztuki, złoto i inne precjoza. Wśród nich znajduje się renesansowy obraz Rafaela „Portret Młodzieńca”. Do współpracy zaprasza męża Mariny, Kubę, prywatnego detektywa, grotołaza, amatora kobiecych wdzięków i łatwego zarobku. Obaj nie wiedzą, że od lat tropem „Portretu” podąża przyjaciel Kuby, znany wrocławski dziennikarz Wiktor Wolański. Między nimi, w zrujnowanych pałacach Dolnego Śląska, sztolniach, w kamieniołomach, podziemiach, ruinach srebrnogórskiej twierdzy toczy się śmiertelna rozgrywka nie tylko o ten cenny obraz i ukryte przez nazistów złoto, ale także o miłość pięknej kobiety.
Fragment powieści
Po zakończeniu transakcji Zbyszkowi pozostały jedynie dwa kamyki w aksamitnym woreczku wiszącym na szyi. Z dokumentem potwierdzającym transakcję sprzedaży obrazu, podpisanym in blanco przez hrabinę von Fritz w Niemczech, z pisemną ekspertyzą potwierdzającą jego autentyczność i portretem, który spoczywał w aluminiowym etui, wrócił do domu. Wpadł do gabinetu jak bomba i wyciągnął z dolnej przegródki biurka awaryjną butelkę koniaku. Wlewał piekący płyn wprost do gardła. Rozlewający się po całym ciele żar alkoholu rozluźniał napięte jak postronki mięśnie i nerwy. Stopniowo miękły, zamieniając ciało majora w trzęsącą się galaretę. Przysiadł na krześle i dyszał ciężko. W butelce pozostało jeszcze sporo koniaku. Wlał go do szklanki i pił małymi łykami, na przemian łapiąc głębszy oddech. Kiedy wysączył ostatnią kropelkę, podszedł do szafy pancernej. Ręce mu tak latały, że z trudem otworzył zamki i schował etui z obrazem. Chwiejnym krokiem poczłapał do pokoju dziennego i cisnął się na kanapę. Nawet nie zdjął mokrej od potu koszuli. Po kilku minutach już chrapał. Nerwy i duża ilość alkoholu zrobiły swoje.
Spał mocno prawie do samego rana. Dochodziła godzina szósta, kiedy przeraźliwie krzyknął i rozbudzony usiadł na kanapie. Serce Kwiecińskiego galopowało jak oszalałe i nie mógł złapać tchu. Kłapał ustami jak karp wyjęty z wody dzień przed Wigilią. Zdawało mu się, że miał sen, w którym nazwisko rzeczoznawcy, Tomasza Orłowskiego, pierwszy raz usłyszał właśnie od hrabiny von Fritz. W lesie nieopodal Sokołowska, w Mercedesie. Kiedy już skończyli się kochać, ona opowiadała, jak to z Orłowskim naciągają frajerów na zakup rzekomo oryginalnych obrazów znanych mistrzów. Zdał sobie sprawę, że to jednak nie był sen, tylko jawa. Te kilka zdań wypowiedzianych przez Elizabeth, podczas gdy on wkładał majtki, zabrzmiały mu w uszach, jakby stała obok i mówiła te straszne słowa jeszcze raz. Ona podsuwała oferenta z kopią, a Orłowski wydawał fałszywą ekspertyzę. Często mijały lata, zanim sprawa ujrzała światło dzienne, lecz najczęściej nie dochodziło do tego nigdy. Nikt przecież się nie przyzna, że chciał kupić skradziony obraz. Kodeks karny wielu państw traktuje taki proceder jak przestępstwo.
Zerwał się jak oparzony, wpadł do gabinetu, chwycił aluminiowe etui i nie bacząc, że jest w kapciach i zmiętych spodniach, zbiegł do samochodu. Dorota w koszuli nocnej, zaspana, stała w drzwiach, patrząc jak pędził schodami na dół. Różne rzeczy już wyprawiał jej mąż, ale o szóstej rano, nieogolony, w pogniecionym ubraniu i do tego w kapciach nigdy z domu nie wychodził.
Doktora Różańskiego, jednego z rzeczoznawców współpracujących z komendą, wyciągnął z łóżka. Zaspany, schorowany starszy pan nie mógł zrozumieć dlaczego ma dokonać ekspertyzy u siebie w domu, o szóstej rano, w dodatku bez oficjalnego zamówienia. O honorarium bał się nawet zapytać. Założył tylko szlafrok na jedwabną, bordową piżamę i zaprowadził Zbyszka do swojego gabinetu. Wyjął lupę i zapuścił spojrzenie na obraz. Po kilku sekundach podniósł wzrok na Kwiecińskiego. Widząc jakie uczucia malowały się na jego twarzy, jeszcze raz zaczął badanie obrazu. Centymetr po centymetrze. Dla świętego spokoju robił to kilka minut. Dla niego werdykt był jednoznaczny. To kopia. Bardzo udana, dość stara, ale kopia.
- 0 Komentarze
- Nowy komentarz