Jolanta Maria Kaleta

DUCHY INKÓW

   Wędrując poprzez piękne rejony Spiszu i Podhala, ciekawski turysta z pewnością trafi na zamek w Niedzicy. Wybudowany przed wiekami do dziś skrywa wiele tajemnic. Wśród nich nadal żywa jest legenda, a być może prawda historyczna, o ukrytym ponad dwa wieki temu w jego podziemiach złocie Inków. Fakt ten miało potwierdzać odnalezione w 1946 roku pod kamiennym stopniem inkaskie kipu. Ponoć wskazywało miejsce ukrycia skarbu. Po zagadkowej śmierci animatora tego odkrycia, sprawa poszła w zapomnienie.

     Akcja powieści toczy się pod koniec Polski Ludowej, kiedy na zamku trwa remont i kolejne prace archeologiczne. Do ekipy naukowców dołącza archeolożka z Wrocławia, która nosi wymowne imię Inka, a prawdziwy cel swego przyjazdu trzyma w tajemnicy. Ani ona, ani pozostali archeolodzy nie zdają sobie sprawy, że zarówno oni jak zamek są obiektem zainteresowania przybyłego z Peru rewolucjonisty, Komandante Eduardo oraz współpracującego z nim kapitana Jerzego Sobola, oficera SB z Warszawy. Prześwieca im z pozoru wspólny cel – odnalezienie inkaskiego złota - lecz z uwagi na krańcowo różne charaktery i odmienne sposoby działania, prowadzona przez nich operacja Kondor stale napotyka na poważne trudności. Wszystko wskazuje jednak na to, że maczają w tym palce tajemnicze siły skrywające się na zamku.

 

Wokoło panowały nieprzeniknione ciemności. Kapitan nie mógł dostrzec nawet własnej ręki przysuniętej wprost do oczu. „Ciemno jak w grobie” – bezwiednie przeleciało mu przez głowę, a włosy nieprzyjemnie uniosły się na karku. Na klęczkach spenetrował przestrzeń wokół siebie. Z tyłu, za sobą, namacał gruby filar podtrzymujący strop. Pamiętał, że za nim znajdował się jeszcze jeden, a dalej chyba były już drzwi. Z trudem podniósł się z kolan. Wyciągnął ręce przed siebie jak ślepiec i szurając nogami, aby uniknąć kolejnego zahaczenia o coś wystającego z posadzki, usiłował trafić do wyjścia. Bez końca odbijał się, jak nie od ściany, to od filarów. Niczym bokserski worek treningowy, w którego zawzięcie tłukło co najmniej dwóch zawodników.

            Sobol nie miał pojęcia ile czasu zajęło mu szukanie drogi powrotnej. Być może kręcił się w kółko niczym gówno w przeręblu.  Kiedy w końcu, z daleka, ujrzał ku swojej radości nikłą smużkę światła, wpadającą przez szparę w niedomkniętych drzwiach, czuł się przemarznięty do szpiku kości. Dygocąc z zimna i bólu, ruszył energicznie w stronę wyjścia. Nagle do jego uszu, gdzieś zza pleców dobiegły dźwięki nieznanej mu melodii, granej na fujarce czy flecie. Nie potrafił rozróżnić. Obejrzał się raptownie. Za nim czaiła się jedynie nieprzenikniona ciemność, a muzyka ucichła. Kiedy ruszył do przodu, dźwięk rozległ się ponownie. Sobol błyskawicznie odwrócił się. Znowu grobowa cisza i ta sama ciemność. Usiłował przewiercić ją wzrokiem, lecz z wysiłku zaczęły latać mu przed oczami białe mroczki, a i tak nic nie dostrzegł. Gdy po raz kolejny ruszył  w kierunku drzwi, dźwięk fletu znowu dał się słyszeć i to tuż za nim. Prawie za uszami. Na wszelki wypadek już się nie obejrzał. Miał wrażenie, że ciepło czyjegoś oddechu załaskotało go po karku.

            - Co jest, do cholery! – zaklął piskliwie, na cały głos. – Duchów nie ma!

            Dźwięk fletu umilkł jak nożem uciął, powiał silny wiatr, drzwi zatrzasnęły się z hukiem i znowu nastały całkowite ciemności. Nikłe światełko wlatujące przez szparę w drzwiach zniknęło niczym płomień świecy zdmuchnięty przez oszczędną gospodynię. Macając przed sobą wyciągniętymi do przodu rękoma, szurając stopami po podłodze, Sobol zmierzał krok po kroczku w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą jaśniała smuga światła. Nagle poczuł, że ręce zanurzył w czymś lodowatym i lepkim. Szarpnął je w tył i wówczas coś metalicznie huknęło, spadając na posadzkę, a na twarz Sobola chlusnęła ta sama zimna i obrzydliwa substancja, w której przed chwilą umoczył ręce. W jego nozdrza wdarł się intensywny smród rozpuszczalnika lub innego produktu chemicznego. „Jebany zamek…” - wymamrotał pod nosem. Bał się zrobić kolejny krok do przodu. Cofać się nie miało najmniejszego sensu. Zastygł bez ruchu, z rękoma uniesionymi jak surykatka na straży swojej jamki, zastanawiając się co powinien z tym fantem zrobić. Wówczas przypomniał sobie, że z samego rana, zaraz po śniadaniu, schował do kieszeni spodni zapałki. W obawie, że towarzysz Eduardo połasi się na jego własność po raz  kolejny. Powinny nadal tam być. Wsunął mokre ręce do kieszeni dżinsów i w jednej z nich, ku swojej radości, namacał znajomy kształt pudełka z zapałkami.

            Po chwili nikły płomyczek oświetlił dłonie kapitana. Całe były unurzane w białej farbie olejnej, a on sam sterczał tuż przy rozstawionej drabinie, na której  musiało wcześniej wisieć wiadro, a teraz leżało na podłodze. Jego zawartość wylała się na posadzkę. Ochlapała także spodnie i  adidasy Sobola. Widocznie, idąc wsadził ręce do wiadra i niechcący je strącił… Zapalił kolejną zapałkę i obejrzał się. W rogu pomieszczenia przykucnął ogromny, czarny ptak.

            - Orzeł… Musiał wlecieć przez okno… – pomyślał z niedowierzaniem. – Tylko dlaczego ma łysą głowę i szyję? A poza tym, tutaj nie ma okna…

            W tym momencie ptak rozłożył potężne, trzymetrowe skrzydła i wysunął głowę do przodu. Rozległ się cichy dźwięk rytmicznej melodii granej na  flecie. Sobol na nic więcej nie czekał. W ostatnim błysku zapałki dojrzał majaczące z daleka drzwi i rzucił się na oślep w ich kierunku. Schody pod górę pokonał na czworakach jak pies i wypadł na dziedziniec.

            Księżyc w pełni wisiał nisko nad ziemią, dając złudne wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Oświetlał drogę ucieczki niczym ogromna, srebrzysta lampa zawieszona u sufitu. Kapitan, za nic mając wszelkie środki ostrożności, wpadł do sali restauracyjnej i mimo potwornego bólu ręki opuścił się na linie w dół, na zbocze wzgórza. Pędził jak oszalały, co chwilę zaliczając kałuże powstałe po porannym deszczu. Ze dwa razy pośliznął się na owczym bobku i wylądował na siedzeniu. Nie oglądając się za siebie, cały czas powtarzając głośno jak zaklęcie – duchów, jasna cholera, nie ma – wskoczył do poloneza, drżącymi rękoma uruchomił silnik i z piskiem opon ruszył w stronę Nowego Targu.

            Na pogotowiu, kiedy opatrzono mu zwichnięty nadgarstek, nie mogli wyjść ze zdumienia, żeby podczas malowania sufitu – jak twierdził pacjent – ktoś narobił sobie tyle szkód. Nie dość, że paskudnie zwichnął rękę, to twarz, spodnie i buty poplamił farbą  i unurzał w błocie. A poza tym, kto maluje sufit farbą olejną?

Od 2 do 10000 znaków